Jagoda Mytych WASZ KULT – NASZA KLASYKA, CZYLI POLSCY BOGOWIE W swoim artykule z 1996 roku Maciej Parowski podejmuje próbę zdefiniowania i omówienia na przykładach pojęcia „kultowości” tego, co w szeroko pojętej kulturze się dzieje. Kultowy film, kultowy gatunek, kultowa książka lub muzyk... Mimo zapowiedzianych we wstępie definicyjnych kłopotów autor z zadania wychodzi zwycięsko. Z kultowością przytoczonych przykładów nie sposób polemizować. Absurd wojny z Paragrafu 22, niezgoda na brutalną dorosłą rzeczywistość z Buszującego w zbożu, istota narodzin zła z Władcy much to tematy zawsze aktualne, powracające i w sposób archetypiczny podjęte w tych lekturach. Najpierw motywy te pojawiły się w książkach, a później książki stały się w jakiś sposób częścią tych motywów, kulturowym meta-komentarzem. Również Władca pierścieni wydaje się, że nigdy nie zejdzie z afiszy naszej wyobraźni, James Dean mimo tragicznej śmierci pozostaje nieśmiertelnym symbolem buntu, a Madonna będzie zawsze „jak dziewica”. To wszystko prawda i na te wszystkie postacie, wydarzenia i dzieła patrzę jak na zjawiska kultowe – nie pytam, dlaczego – po prostu patrzę. Aż nagle w tekście Parowskiego widzę Rejs jako przykład polskiego kultowego dzieła kultowego twórcy Marka Piwowskiego. Znowu nie mam zastrzeżeń do etykietki, ale gdy przypominam sobie mój kontakt z filmem, zauważam, że była to kultowość wtórna wobec kultu legendy go otaczającej. Więc jest w Polsce Rejs filmem kultowym. Wynika to ze wspominanej przez Parowskiego wielowykładności – pięknie zakamuflowanych (nie, że tak głęboko ukrytych, ale że tak ciekawie porozstawianych) przekazów nie wprost. W Polsce Ludowej o przekaz nie wprost było łatwo. Każdy szanujący się artysta miał sprzyjające warunki, aby nie wykładać swych idei ot tak. Kultura sprzedawana była spod lady, a władza dbała, by na linii odbioru sztuki istniało odpowiednie napięcie i odpowiednie ryzyko. I dzięki temu z zawężonego powstawało szerokie, z ograniczonego nieograniczone, z regulowanego improwizowane (a nie rozregulowane!). Tak narodziły się kultowe idee PRL-u. Myślę, że dzisiaj kultowe jest to, co wczoraj, ponieważ z perspektywy czasu tamten bunt był autentyczny, był skuteczny, mimo że tłumiony. A bunt dzisiejszy jest nietłumiony i nieskuteczny. Dlatego potrzebujemy dziedzictwa naszych rodziców, a wcześniej pewnych kompetencji w jego zakresie. Kiedy to piszę, mam na myśli konieczność wyedukowania się w rzeczach kultowych. Zrozumienia, dlaczego w przeszłości były one kultowe. Dzięki edukacyjnemu trudowi zbliżamy się choć trochę do autentycznej atmosfery, która kult zrodziła i możemy tym autentyczniej go celebrować. Mamy kanony, bez znajomości których bardzo trudno sprecyzować swój światopogląd. Jeśli nie ten, to jakiś inny przedmiot kultu musi być gwoździem, na którym wieszamy nasze myślenie o społeczeństwie, polityce czy kulturze. W tym miejscu przypomina mi się książka kultowego (sic!) amerykańskiego pisarza fantasy i jednocześnie kultowego twórcy komiksów – Neila Gaimana. W Amerykańskich bogach próbował on odpowiedzieć na pytanie, co się dzieje z istotami nadprzyrodzonymi, gdy imigranci porzucają swe ojczyzny i przybywają do Ameryki. Co z ich dawnymi bóstwami i bogami? W książce Gaimana bogowie wcale nie pozostają w krajach swych wyznawców, ale również ruszają za ocean. Ci bogowie, tak jak i imigranci, muszą jakoś przetrwać w amerykańskiej rzeczywistości i radzą sobie z tym akurat niespecjalnie. „Przyznajmy to otwarcie: nie mamy zbyt wielkich wpływów. Rozbieramy się, kupczymy naszymi ciałami, za dużo pijemy, rozlewamy benzynę, kradniemy, oszukujemy” – mówi na łamach książki jeden z nich. Bogowie również sporo palą, bo dym papierosowy rozczula ich wspomnieniem stosów palonych im niegdyś w ofierze. W taki sposób Odyn, Loki, Czernobog, trzy siostry Zorze, egipski Horus, afrykański Anasi, Kali i dziesiątki innych boskich imigrantów żyją w szczelinach na skraju amerykańskiego społeczeństwa – starzy bogowie w nowym, pozbawionym bogów kraju. A na domiar złego na horyzoncie pojawiają się już nowe kulty i bogowie – uosabiają oni postęp i nowoczesny styl życia (palą papierosy z syntetycznej skóry ropuch, bo teraz „już wszystko może być syntetyczne”). To bogowie internetu, pagerów, kart kredytowych i telefonów komórkowych, którzy starają się przeprogramować rzeczywistość. „Język to wirus, religia – system operacyjny, a modlitwy to jedynie wkurzający spam”. Między dawnymi, przebywającymi na amerykańskiej emeryturze bogami, a panoszącym się wszędzie kultem nowych technologii będzie musiało dojść do konfrontacji. Gdyby tych bogów i kulty przyrównać do kultów kultury – to starzy w Polsce wcale tak źle nie mają. Za to młode kulty szybko łapią zadyszkę. Jak zauważył Parowski, współczesne dzieła kultowe to już nie jedno zjawisko, które broni się per se, ale cała machina gadżetów i wydarzeń otaczających. To dużo medialnego pyłu. To niczym w kalendarzu żydowskim, sekwencja następujących po sobie świąt – nowy Batman, nowy Spiderman, nowa Piła. Przedmiot karmiony tym komercyjnym zwielokrotnieniem dopiero staje się kultowy i czasem równie szybko umiera, gdy odsuniemy go od medialnej piersi. Paradoksalnie, ta szybka zmienność współczesnych kultów (przedmiotów kultu) – które marketingowcy powinni niedługo wpisać do kategorii FMCG czyli „dóbr szybko zbywalnych” – umacnia kultowość zjawisk minionych. W ogólnym rozrachunku cytaty z Misia czy Rejsu wypadają subtelniej niż odliczanie dni do nowej premiery Hulka. Czemu tak się dzieje? Z jednej strony pomyślałam, że winą należy obarczyć poziom tworzonej współcześnie kultury. Patrząc wstecz na polską kinematografię (chyba najbardziej skrytykowany obecnie przejaw polskiego życia artystycznego), widzimy równię pochyłą i pocieszać się możemy, że wciąż jeszcze mamy po czym zjechać na samo dno. Czy jeśli tak się stanie, to następne pokolenia okrzykną Nigdy w życiu czy Nie kłam kochanie kultową polską komedią romantyczną XXI wieku? Wydaje mi się, że na szczęście tak się nie stanie. A przy okazji nie dziwiłoby podobne stwierdzenie o Bezsenności w Seattle czy Ja cię kocham, a ty śpisz. Jeśli więc to nie poziom współczesnej kultury powoduje, że sięgamy po nie nasze kulty, to co? Moim zdaniem nie dostrzegamy potencjału buntu, jaki tkwi we współczesnym życiu. Zamiast się zdrowo zbuntować – buntujemy się buntem pokolenia naszych rodziców, a czasem nawet dziadków. Należałoby się zbuntować przeciwko wszechobecnej kultowości, obalić ją i dzięki temu odkryć prawdziwe, przełomowe dzieła. Bo jedną z cech utworów, na które z perspektywy czasu patrzymy jak na kultowe, była przełomowość. To dzieci, które podniosły rękę na ojcowskie idee, by wnieść coś cennego. My jesteśmy dziećmi tatusiów. Nie próbujemy być przełomowi. W kulturze powołujemy do życia kulty tak słabe, że nie bronią ani siebie, ani nas. W efekcie w sytuacji intelektualnego zagrożenia chronimy się za odziedziczonymi po rodzicach kultowymi dziełami, kreujemy na nieżyjących kultowych aktorów i muzyków, ubieramy w wystylizowany sposób i żyjemy równocześnie w dwóch światach, pozwalając komercyjnej papce, aby zalewała współczesną kulturę – ponieważ jedną nogą stoimy sucho i bezpiecznie na ziemi ojców. Czy ja mam coś przeciwko zjawiskom kultowym? Przeciwko kanonom literatury i rankingom wszechwykonawców muzyki? Czy nie czekam na kolejne ekranizacje kultowych (bo jak inaczej je nazwać) komiksów? Oczywiście, że to robię. Tyle że w kolejnych odsłonach bohaterów młodości moich rodziców widzę raczej nawiązanie do klasyki niż aktualny przedmiot kultu. I mimo katastroficznych wizji mówię, jak jeden z bohaterów Woody'ego Allena – „trudno w to uwierzyć, ale jestem tu i dobrze się bawię”. A z drugiej strony, na dnie duszy czekam na jakąś rewolucję, która oczyści nas z kultów-reliktów, zdemaskuje zblazowanie wielokrotnie owiniętej arafatką młodzieży i pozwoli na wejście w prawdziwy i bezpośredni dialog z dziełem, a nie z jego historycznym i histerycznym odbiorem.
|